,

Lista aktualności

Krzysztof Kruszyński: Mam szalik we krwi!

Pan Krzysztof Kruszyński jest 76-letnim wrocławianinem. Nie byłoby w tym nic dziwnego i nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że od 43 lat kibicuje koszykarkom brzeskiej Odry!

,

Na początku była Ślęza... – Wcześniej przez trzy lata "ostro" kibicowałem Ślęzie, bo jeździłem też na wyjazdy – podkreśla fan Cukierków. – Ale potem przeniosłem się do Brzegu, bo mi się bardzo nie podobało sędziowanie meczu Ślęzy ze Stalą o wejście do pierwszej ligi. Sędziowie we Wrocławiu byli bardzo stronniczy – na korzyść Ślęzy. To mnie bardzo zdenerwowało, bo uważam, że jak już sędziować, to tylko uczciwie, a nie robić jaj! Tam nie widziałem żadnej sprawiedliwości. Wtedy się zdenerwowałem i powiedziałem, że nie będę więcej tej drużynie kibicował. Później pojechałem na turniej do Gdańska. Koszykarki Ślęzy myślały, że przyjechałem im kibicować i powiedziały: "O nasz kibic!". A ja odpowiedziałem: "Przepraszam bardzo, ale zmieniłem barwy klubowe i kibicuje Brzegowi". Były trochę zaskoczone – wspomina dzisiaj pan Krzysztof. Tylko Brzeg! Sytuacja trochę dziwi tym bardziej, że pan Krzysztof miał we Wrocławiu zespół, któremu mógł kibicować. Nie musiał przecież jeździć aż 42 km do Brzegu, żeby zobaczyć mecze brzeskich koszykarek. Miał przecież „pod nosem” Ślęzę... A jak brzmi jego uzasadnienie? – Skoro kibicuję jakiejś drużynie, to tylko jednej! Nie będę przecież przechodził jak nasi politycy: raz tu, raz tam. (śmiech) Ale tak już zostało – po prostu przywiązanie do barw klubu. Jeździłem na ich mecze nawet, gdy one spadały do drugiej ligi. Nie raz było naprawdę ciężko, ale zawsze przyjeżdżałem, pomimo tego czy one grały w ekstraklasie, czy nie – podkreśla sympatyk brzeskiej Odry. – Później parę meczów opuściłem, bo moja żona była chora. W tym czasie „ulgowo” przyjeżdżałem do Brzegu, ale na wyjazdy już mniej, bo nie mogłem. Ale jestem z nimi do dziś – 43 lata – opowiada wrocławianin. "Koledzy po szalu" – O! Proszę pani! Wie pani, jakich mam tutaj kolegów? – pyta mnie pan Krzysztof. – Opowiem pani historię. Pojechaliśmy – ale to było jeszcze, gdy nami Rosjanie rządzili – do Krakowa, nocowałem w hotelu – gdzieś tam kibice się dowiedzieli, że śpię w hotelu. Przyszło do mnie siedemnastu kibiców! Wszyscy spaliśmy w tym samym pokoju – miałem wykupioną „jedynkę”. Byli podpici, śpiewali, hałasowali – całą noc nie spałem, bo musiałem ich uspokajać, żeby za bardzo nie narozrabiali, bo by mnie nakryli, a wtedy mógłbym zapłacić jakaś karę. Dopiero nad ranem zacząłem ich wypuszczać. Gdy już minęła 6-ta pierwszy "podmuch", a za dziesięć minut kolejny i tak wszystkich wypuściłem – przyznaje ze śmiechem.
– Naprawdę nikt się w recepcji nie zorientował, jak ktoś wchodził do hotelu? – pytam mojego bohatera, bo historia wydaje mi się mało prawdopodobna.
– Nikt się nie zorientował.
– Jak to możliwe?
– Jak, jak to możliwe?
– Ale chyba ktoś widzi w recepcji, jak ludzie przychodzą i wychodzą?! Tym bardziej, że do pana przyszło aż siedemnastu chłopów!...
– Ale wszyscy razem nie wchodzili i nie wychodzili! Udało mi się – zapłaciłem tylko za "jedynkę", a oni też spali – wspomina pan Krzysztof. Trzymamy z... – Z Polfą, a kiedyś to był Włókniarz. Z Pabianicami to "sztama", ale nie wiem z czego to wyniknęło?! – zastanawia się pan Kruszyński. – Ale to jest już tak od dawna! Teraz już trochę mniej, ale ta przyjaźń nie jest już taka jak była kiedyś. Wtedy to było tak, że np. chłopaki stąd jechali dwa-trzy dni przed meczem i razem z tamtymi kibicami przygotowywali się do meczu. Później razem szli na mecz, a po nim jeden drugiego pytał: "Jaki był wynik?" Bo nie wynik był wtedy najważniejszy tylko koszykarska uczta – mówi ze śmiechem. Nie lubimy ... – Właściwie tylko Polkowic. Ze względu na to, że stale „przekupują” nasze zawodniczki. Wzięli Jasnowską, Żytomirską, Nowacką i jeszcze kilka innych – wylicza pan Krzysztof. – Marczewską też zabrali. Wszystkie koszykarki, które były w Brzegu i im się spodobały, to były od nas... Dlatego, jak oni przyjeżdżają, to kibice zawsze gwiżdżą. (śmiech) Nie lubią Polkowic – dodaje. – Aha (po chwili zastanowienia), kiedyś była taka drużyna z Rybnika, to z nimi też ostro walczyliśmy. Ale to nasi kibice zawinili. Pojechali tam, od razu zrobili awanturę, że "Rozwalimy Hanysów". I wie pani zaczęła się wojna – wspomina ze śmiechem. – Ale ja miałem śmieszną przygodę. Pojechaliśmy do Rybnika na mecz i oni z nami wygrywali, a później krzyczeli: "Gdzie kibice?". A ja na meczu siedziałem w ich młynie. Jak oni strzelili nam kosza, to podskakiwałem, a jak myśmy strzelili, to też podskakiwałem – przyznaje ze śmiechem. Trening o 18-tej Kibice czasami, żeby zobaczyć swoją drużynę przychodzą nie tylko na mecze, ale również na treningi. A jak to wygląda w przypadku mojego bohatera? – Nie ma tygodnia, żebym na trening nie przyjechał – opowiada pan Krzysztof. – W żyłach mam szalik. (śmiech) Pamiętam, że kiedyś, a to już było chyba dwa lata temu, jakiś mecz reprezentacja Polski w piłce nożnej grała to i tak przyjechałem do Brzegu, bo był mecz juniorek. Pomyślałem: "O Brzeg gra, jadę!". Wygrały... Mecze nie tylko w Brzegu Może to trochę zaskakujące, ale 76-letni sympatyk Cukierków jeździ na mecze swoich ulubienic nie tylko do Brzegu. – Teraz byłem w Poznaniu i Lesznie. Nie wiem, gdzie jeszcze pojadę? Na pewno do Jeleniej Góry, może do Gdyni (będę spał w nocy i z powrotem też – to mi pasuje), mogę też jechać do Łodzi, bo jest tam pociąg. Do Polkowic nie pojadę, bo tam nie ma stacji kolejowej – stwierdza pan Kruszyński. – Może autobusem? – zasugerowałam panu Krzysztofowi. – Z naszymi? Ale one późnej przez Wrocław nie jadę. Ostatnio do Leszna pojechałem z nimi. Pan Bolek sam mnie namówił chociaż wykupiłem bilet na pociąg do Leszna: "Po co będziesz jechał pociągiem? My Cię zabierzemy". Pojechałem i wróciłem z nimi. "Nadliczbówki" – Opowiem pani, jak sobie dużo rzeczy załatwiłem i dzisiaj to się na mnie odbija. Na przykład było tak, jak jeszcze nami Rosjanie rządzili – może pani tego nie wie – ale człowiek pracował osiem godzin, po tym czasie za pierwsze dwie godziny miał 50%, a później miał 100 % dopłaty – nie? To były tzw. "nadliczbówki" i jak człowiek miał ich dużo, to mógł sobie wziąć dzień czy dwa dni wolnego – wtedy brałem wolne na wyjazdy. Z tym, że jedna rzecz: jak np. brałem wolne, to wtedy już nie miałem tych dodatków, tylko miałem płaconą godzinę za godzinę. – Nie miał pan 50% albo 100% dopłaty? – pytam mojego bohatera. – Nie, miałem tylko godzinę za godzinę. Kosztem swojego zdrowia, wybierałem wyjazdy i to się dzisiaj na mnie odbija. Po Polsce to się najeździłem... – mówi na koniec naszego spotkania pan Krzysztof.