,

Lista aktualności

Zawód inny niż normalnego człowieka

Agnieszka Bibrzycka ma zaledwie dwadzieścia trzy lata, a mimo młodego wieku ma już na swoim koncie sporo indywidualnych wyróżnień. Jak można do tego dojść? – Trzeba zdobyć się na trochę wyrzeczeń, włożyć trochę pracy i będzie jakiś tam sukces – stwierdza lakonicznie zawodniczka.

,

Basket w genach – „Urodziłam się z piłką” – tak zawsze mówię. Jak mama jeździła na obozy jeździłam z nią, siedziałam z boku, przyglądałam się, sama coś starałam się robić. Potem, gdy mama zakończyła karierę i została trenerką, to automatycznie trafiłam do jej grupy. Moja mama była moją pierwsza trenerką w MOSM-ie Bytom. Tam miałam swoje pierwsze sukcesy, czyli czwarte miejsce na Mistrzostwach Polski. Znalazłam się w piątce turnieju i wtedy w sumie zaistniałam. Trener Koć zauważył mnie i skontaktował się z moją mamą. To było po pierwszej klasie liceum – opowiada zawodniczka. – SMS Powstał w 1997 roku, to był dopiero pierwszy rok szkoły i nie bardzo wiedziałam czy to wypali, czy ta szkoła w jakiś sposób pomaga, czy można się tam dalej rozwijać. Wolałam zostać w Bytomiu, tam jeszcze grałam w II lidze, w juniorkach. W Bytomiu tak było, że w wieku juniorskim, czyli 15-16 lat, wszystko się kończyło i zawodniczka, która chciała dalej grać, nie miała po prostu gdzie się rozwijać. Miałam propozycję z Rybnika, gdzie była ekstraklasa i zaplecze pierwszej ligi albo właśnie SMS. Doszłyśmy z mamą do wniosku, że jednak lepiej przenieść się do Warszawy – tam pewnie bardziej można pracować nad technika, nad rzutem, a w Rybniku wiadomo była ekstraklasa – tam nie było czasu na jakąkolwiek naukę – dodaje. Warszawski „zakon” SMS, czyli Szkoła Mistrzostwa Sportowego, została powołana przez PZKosz. Celem tej placówki jest przede wszystkim poszukiwanie, a następnie szkolenie najzdolniejszych młodych zawodniczek. – Myśmy to nazywały „zakonem”. Wstawałyśmy o 7.15, o 7.30 było śniadanie. Od 8.00 zaczynały się lekcje. Miałyśmy chyba trzy lekcje i o 11.00 zaczynał się pierwszy trening. Na treningu porannym zazwyczaj była technika indywidualna. Byłyśmy podzielone na „małe” i „duże”, do tego trochę siłowni i dużo lekkiej atletyki, bo jednak byłyśmy w wieku, w którym mięśnie się rozwijają i po prostu trzeba je było wzmacniać, jak tylko się dało i rozwijać motorykę. Rano był trening techniczny, po którym miałyśmy obiad i kolejne lekcje do 17.00, a od 18.30 miałyśmy trening dwugodzinny, gdzie już grałyśmy pięć na pięć, trzy na trzy, taktyka. Dzień się kończył kolacją o 20.30 i był czas na naukę, na relaks. Każdy dzień był taki sam, a zazwyczaj w weekendy i w soboty były mecze – wyjazdy albo u siebie. W SMS-ie wszystko było podporządkowane koszykówce. Jeżeli miałyśmy ciężki weekend – wyjazd, to wtedy nauczyciele szli nam na rękę i nie robili jakiś kartkówek czy sprawdzianów – wspomina „Biba”. Skok do mistrzowskiej ekipy Po zakończonym sezonie ligowym 2000/01 świetna gra Agnieszki została doceniona. Koszykarka otrzymała wiele propozycji z różnych klubów ekstraklasy. – Wybrałam ofertę Lotosu z tego względu, że chciałam po prostu zaistnieć w Europie, a Lotos grał w Eurolidze. Prezes Krawczyk zaproponował mi roczny kontrakt, czyli gdyby się nie daj Boże jednak nie udało, to zawsze mogłam na następny sezon wrócić do innego zespołu. Jestem osobą, która wysoko sobie stawia poprzeczkę i po prostu postanowiłam spróbować. Gdybym jeden rok straciła, to nic by się nie stało. Jestem młodą zawodniczką i myślę, że przełamałam barierę w Lotosie, jednak udowodniłam, że młoda, ambitna dziewczyna może się przebić do elity, może grać w Eurolidze. Po mnie przyszły inne dziewczyny: Paulina Pawlak, Ewelina Kobryn, Aleksandra Chomać – mówi jedna z najlepszych polskich koszykarek. Najlepsza koszykarka Europy Niespełna w dwa lata Agnieszka została uznana przez włoską gazetę „La Gazetta dello sport” „European Player of The Year” – „Najlepszą Koszykarką Europy” 2003 roku. Polka pokonała m.in. Elenę Baranovą i Ann Wauters. – Nawet nie wiedziałam, że taki plebiscyt istnieje. Przecież dopiero dwa lata grałam w Eurolidze, wchodziłam do reprezentacji, a do tego nie było sukcesów zespołowych. Ta nieszczęsna porażka z Hiszpanią – czwarte miejsce na Mistrzostwach Europy w Grecji było najgorsze dla nas. Myślałam, że jeżeli taką nagrodę się dostaje, to równocześnie zespół zdobywa sukcesy. Było to dla mnie duże zaskoczenie. Takich emocji nigdy jeszcze nie miałam. Naprawdę bardzo się cieszyłam, że zostałam dowartościowana w taki sposób, w tak młodym wieku. Na pewno było to moje „pięć minut” i przypuszczam, że w tym momencie dowiedzieli się o mnie w Stanach. Myślę, że gdyby nie ta nagroda, nie byłoby mi tak łatwo dostać się do WNBA. Musiałabym pewnie przejść przez wszystkie campy i draft, żeby gdziekolwiek trafić. Jednak tam są inne zasady. Jeżeli grasz na dobrym uniwerku, to łatwiej jest się dostać do ligi – wyjaśnia „Biba”. WNBA – bramy raju WNBA to najlepsza koszykarska kobieca liga świata, która jest w istocie żeńskim odpowiednikiem NBA. Bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że z pewnością ambicją i szczytem marzeń każdej zawodniczki jest uczestniczenie w tak prestiżowych rozgrywkach zza oceanem. – Tam rzeczywiście zawodniczki wszystkie grają pod publikę. Na mecz przychodzi po 10 tys. ludzi i oczekują od nas jednego wielkiego show, czyli efektownych podań, gdzieś z wyskoku, za plecami... To się wzięło przede wszystkim z męskiej koszykówki. Rzeczywiście jak się ogląda w telewizji to jednak jest ta koszykówka szybsza i bardziej widowiskowa. Na nasze mecze w San Antonio często przychodził Tim Duncan, w Los Angeles spotkałam Derricka Fishera, a w Minesocie widziałam Kevina Garnetta – opowiada koszykarka. – W Stanach koszykówka jest transmitowana. Mecze są selekcjonowane, te najbardziej widowiskowe i najbardziej ciekawe są pokazywane. Tak samo w gazetach jest rubryka na jakąś codzienną wzmiankę na temat naszych meczów. Dużo jest reklam i plakatów w mieście. Ludzie wiedzą, kiedy są mecze. Są różnego rodzaju konkursy, a do wygrania są bilety, kolacje z nami. Różne rzeczy robią pod kibiców, żeby oni się angażowali w nasze życie sportowe – porównuje Agnieszka. – WNBA jest przede wszystkim jednym wielkim profesjonalizmem. Tam nie ma czegoś takiego jak u nas. Jest jednak różnica, kiedy na mecz przychodzi 10 tys. kibiców, a nie tak jak w Polsce. Tam po meczu jesteśmy przez ochraniarzy odstawiane do szatni. Dopiero, gdy się wykąpiemy i powiemy, że jesteśmy gotowe, dwie z nas, co mecz inne, są wystawiane, że tak powiem „do autografu” i po prostu cierpliwie muszą podpisywać kilka tysięcy tych karteczek. To jest bardzo miłe. Ludzie w Ameryce są naprawdę bardzo uprzejmi i zawsze się o coś spytają, pogratulują. Nawet w tak dużym mieście jak San Antonio, w zwykłym sklepie, jesteśmy rozpoznawalne. Choć imię i nazwisko nie mogą wymówić pewnie do dziś. Zawsze byłam „Biba” i komentator nazywał mnie „Biba”, także się do tego przyzwyczaiłam – przyznaje ze śmiechem. Zwykły dzień niezwykłej koszykarki Gra na wysokim poziomie i trenowanie, a także studia, to niezbędne elementy egzystencji gwiazdy, które wypełniają jej życie. – Wstawałam rano, szłam na uczelnię i szybko jechałam na 10 na trening. Jak nie musiałam, to tylko szłam na trening. Zazwyczaj mieliśmy zajęcia na siłowni. Potem szybko do jakiejś knajpki na obiad i zazwyczaj powrót na uczelnię na jakieś zajęcia, czy na jakieś zaliczenia, czy chociażby tylko się po to, żeby się pokazać. Wiadomo trzeba być i robić sobie tę opinię. O 17.30 miałyśmy drugi trening półtoragodzinny, zazwyczaj grałyśmy między sobą do godz. 19.00. Potem zazwyczaj siedzę w domu. Dzień jest taki męczący. Dużo też surfuję w Internecie, rozmawiam ze znajomymi. Dzięki mojemu zawodowi trochę mam tych znajomy po całej Polsce i nie tylko. Uczę się jak trzeba – opowiada ze śmiechem. Idol Podczas meczów rozgrywanych w gdyńskiej hali nie sposób nie zauważyć młodych fanów „Biby” – zawsze noszą koszulkę z „14” (Agnieszka grała z tym numerem). – To jest piękne. Wzrusza mnie to, że takie małe dzieci już mają swojego idola, mają kogoś, kto im się podoba. Chcą być takim kimś. To jest naprawdę bardzo miłe i od razu chce się po prostu grać – zapewnia zawodniczka. Rady dla młodych – Zazwyczaj mówię, że nie można się zrażać. Dzieci przychodzą i mówią, że trener krzyczy, nie pozwala grać itp. To są problemy takich dzieci, które jeszcze nie rozumieją tego całego funkcjonowania. Zawsze im radzę, że trzeba się starać, że trzeba ciężko pracować, nie można się denerwować, zniechęcać. Trzeba zdobyć się na trochę wyrzeczeń, włożyć trochę pracy i będzie jakiś tam sukces – przyznaje Agnieszka. Sny o Pekinie – Zawsze miałam swoje marzenia i cele, czyli gra w reprezentacji, w Lotosie i WNBA. To były moje cele i marzenia, ale nie maiłam tego rozplanowanego w czasie. Po prostu udało mi się coś zrealizować. Moim celem i marzeniem, który chciałabym zrealizować jest olimpiada, na która bardzo bym chciała pojechać. I zrobię wszystko, żeby tam być! – zapowiada zdeterminowana.